fb

czwartek, 26 grudnia 2013

rzecz o tym jak z larwy w motyla się zmieniam...

Trzy dni sie zbieram, aby o tym napisać...jak do jeża. Może dlatego, że to sięga tam głęboko...w zakamarki duszy...

Moi przyjaciele mówią: pisz, pisz Laura....to będzie lżej...to piszę...

Wiecie , to nawet zabawna historia z ta larwą. Miłam mieć na imię Filon, ale że nigdy w życiu nie jest tak jak zaplanujemy, to urodziła się dziewczynka. Mój Ojciec nie tylko romantyczny, ale tez i oczytany był i Pertrakę czytał i tak zostałam Laurą. Mała Laurka , pieszczotliwie nazywana tak przez Dziadka, który kiedy mnie przywieziono ze szpitala kazał kartkę z imieniem nad łóżeczkiem powiesić, żeby wiedział jak ma się do dziecka zwracać :-), ta Laurka była bardzo żywym dzieckiem. Wszędzie mnie było pełno.
Kiedy poszłam do szkoły, były dzieci które nie umiały wymówić mojego imienia, więc łatwiej było mówić Larwa niż Laura. Nawet moja Ciocia do dzisiaj mówi Laura ( dosłownie fonetycznie).
Przestałam lubić moje imię, nawet sie go wstydziłam. Przedstawiałam sie jako Ania. Mój brat nawet wierszyk wymyslił o moim przezwisku, a kiedy poszłam do Liceum przykazałam mu, aby się nie ważył kiedykolwiek tak mnie nazwać. Pisząc o tym polecam Wam książkę "Freakonomia" Dubner SJ, Levitt SD (http://www.empik.com/freakonomia-swiat-od-podszewki-dubner-stephen-j-levitt-steven-d,371841,ksiazka-p) polecam. Autorzy tej ksiązki to dziennikarz i Profesor Ekonomii, który został nim w wiek 27 lat. To jakie ważne informacje niesie z sobą imię i jaki ma wpływ na nasze życie i życie tych , którym je nadajemy, coś niesamowitego.
Tak więc Laurka została Larwą...i tak było bardzo długo ...mimo, że od studiów polubiłam swoje imię i podobało mi się jak Chłopcy się nim zachwycali, to ja nadal siebie nie lubiłam. Teraz wiele rzeczy rozumiem, ale wtedy ...myślałam, że jest inaczej.
Biegłam...biegłam przez studia, potem w małżeństwie...każde doświadczenie mnie zmieniało, czy zawsze w dobrą stronę ? Nie zawsze.
Kiedy ma się 20-25 lat, człowiek niczego sie nie boi, zdobywa co tylko jest do zdobycia. Ja robiłam całe mnóstwo rzeczy, których teraz wiem, że nie odważyłabym się zrobić. I nie wynika to z tego, że bałabym się, ale w większości z odpowiedzialności za moje 4 serca, które urodziłam. Kiedy miałam 22 lata wędrowałam po górach, zdobywałam kolejne szczyty, skakałam na bandżi na mostach w Smolnikach, nurkowałam, jeździłam motorem po lesie i uwielbiałam kiedy wiatr rozwiewał moje włosy. Może to nic wielkiego dla wielu ludzi...dla mnie wtedy to było bardzo wiele wolności...Marzyłam o podróżach w nieznane miejsca i poznawanie innych kultur. Podróżowałam czytając książki. uwielebiałam czytać. Kiedy dostałam na zakończenie roku w nagrodę ksiązkę: KOLEJĄ PRZEZ ŚWIAT, to juz byłam w tych wszystkich miejscach, czytałam , śniłam i marzyłam. Miałam swój Świat. teraz wiem, że najcenniejsze były te spacery po łące, w lesie, kiedy pisałam wiersze, rozmyślałam, kiedy marzyłam i tak bardzo wierzyłam, że kiedyś moje życie się zmieni. Na studiach zrobiłam kurs wychowawców kolonii i mogłam podróżować i jeszcze ktos mi za to płacił. Płaciło PKP, bo to dziećmi pracowników PKP się zajmowałam. To była wspaniała przygoda. Polskę zjeździłam bardzo dokładnie. Są dwa miejsca, które jeszcze mam w planach : Góry Świętokrzyskie i Kielecczyzna. I to kiedyś nadrobię.
Dzieci kiedy przyszły na Świat, zmieniło sie wszystko, zmieniły sie priorytety.
Ech, jak sobie tylko przypomnę, jak szłam do przodu, jak trudno było mnie zatrzymać, jak kochałam mój dom i moją Rodzinę...i jak życie nie pozwalało mi na długie chwile szczęścia...
Kiedy urodził sie Kubuś pragnęłam domu i wsi, tak bardzo . Kiedy skończył rok, kupilismy dom i otworzyłam tam swój pierwszy biznes, kwiaciarnię. Pięknie szło, mimo że nie uczyłam się nigdy w tym kierunku, mimo że miałam propozycję pracy w szkole na wsi i mieszkania, wolałam być u siebie. Czy jednak zawsze jest tak jak zaplanujemy ? Szybko sie przekonałam, że nie. Urodził sie Bartuś i ...2,5 roku mieszkalismy więcej w szpitalach niż w domu. Musialismy sprzedac dom, firme zamknąć...ech długi i jeszcze Kajtek był w drodze. Ciąża zagrożona. Modliłam się, aby donosić. Po dwóch cięciach cesarskich ledwo chodziłam. Wtedy moja wrażliwość była poddana szczególnej próbie. W szpitalu wiele widziałam. Obok umierały dzieci, które jeszcze dzień wcześniej bawiły sie z moim Synkiem. Karetka zabierała mnie do Kliniki Położniczej a tam obiecywałam po kilku dniach pobytu, ze będe leżeć, a jechałam do szpitala do Bartka. Kiedy urodził się Kaju, było jeszcze trudniej...karmiłam piersią maleństwo, a starszy brat był chory w szpitalu, a najstarszy Kubuś zbuntowany, bo mamy prawie nie widział. Ileż ja wtedy wojen w sobie odbyłam, ileż trudnych wyborów. Jak prosiłam Boga, aby choroba synka przeszła na mnie, tylko, żeby był już zdrowy. Niczego bardziej nie pragnęłam.Kiedy krzyczał po nocach z bólu, wymiotował, ważył 9,5 kg a miał 2,5 roku, przerobiłam wszystkie diety świata....ciagle błąd w diagnozie. lekarze mowili jedno, a ja wiedziałam swoje, że ciagle nie wiedzą. Kiedy pewnego dnia znany pofesor powiedział, że moje dziecko ma SM i że wszscy mogą to chłopcy mieć, mówił, ze to jakis gen recesywny....tego było zbyt wiele...płakałam kilka dni, nie mogłam się z tym pogodzić, nie pozwolę !!!! nie pozwolę umrzeć moim dzieciom !!!!!
Po kilku dniach poszłam do mojej sąsiadki, lekarki, poprosiłam o książki medyczne i pomoc.
Obejrzałam film "Olej Lorenza", wróciły mi siły i postanowiłam odkryc co jest mojemu dziecku.
Wspólnie z Sąsiadką zrobiłysmy listę chorób, gdzie próby alat i aspat są wysokie.
Okazało sie bardzo szybko, że ów słynny profesor to naciągacz i kłamczuch. Sąsiadka wzięła do zbadania lek, który podobno ze Stanów dla Małego przyiózł, oczywiście nie za darmo, a to był GUAJAZYL, syrop na kaszel. Tym bardziej szukałysmy odpowiedzi , co jest Bartkowi?  w ciagu 2 lat miał 17 kuracji antybiotykiem i innymi lekami i było tylko gorzej. po około 2 tygodniach zostały nam dwie choroby: Lamblia, pasożyt dwunastnicy i grzybica. Na pierwszą przeleczyłam sama Bartka, poszłam po receptę i podałam lek, bo nie ma on wpływu na organizm. Nie było poprawy. Na druga szukałam jeszcze potwierdzenia. Byliście kiedys tak blisko czegoś, że nie zauważyliście tego??? Bo ja tak miałam. Rozwiązanie było tuż tuż, ale ja go nie widziałam. Zrobiłam jednak odpłatnie badania krwi z szczegółowym rozmazem i one mi potwierzdiły, że to grzybica. Dokładnie przeczytałam jak leczyć, ale tez wiedziałam, ze musi to leczenie poprowadzić lekarz, bo mogło podczas podabnia leków dojść do żółtaczki mechanicznej. Byłam u 4 lekarzy...nikt sie nie podjał. Nawet  nie chcieli mi uwierzyć, że Bartek jest chory na grzybicę wielonarządową. Kajtuś miał 6 tygodni i drugie szczepienie Engeliksa i ...pani doktor zaszczepiła go bez mojej wiedzy i zgody, szczepionką o której dzień wcześniej mówili w dzienniku, że wybuchła afera, że Sanepid zakupił szczepionkę od Koreńczyków i jest ona na innej populacji ludzi sprawdzona i skuteczna u nas około 30%....kiedy mi pielegniarka po szczepieniu o tym powiedziała, objechałam lekarkę, zabrałam karty z ośrodka i trzasnełam drzwiami. Wściekłam się nieziemsko...powiedziała, że nie spytała mnie bo przecież sprzedałam dom, aby leczyć syna, to nie miałabym na szczepionkę odpłatną !!! Jak mogła !
Następnego dnia poszłam do ośrodka z drugiej strony osiedla i ...Pani doktor chciała przyjąc moje dzieci pod skrzydła, ale kiedy zobaczyła kartotekę Bartka, zaproponowała innego lekarza, bo ma juz i tak pacjentów więcej niż dopuszczaja normy ( nie wierzyłam , ze mnie to spotyka)
Szłam korytarzem i gorace łzy spływały mi po policzkach...modliłam sie o cud, nie pierwszy raz...
i stało się, wpadłam na lekarza...zapytałam czy jest pediatrą ? BYŁ, a czy umie leczyć dzieci chore czy tylko zdrowe?   BYŁ w szoku.... zaprosił mnie do gabinetu i po 15 minutach zapytał o dodatkowe badania, kto zlecił, powiedziałam, ze to ja zrobiłam, zapytał jaką mam specjalizację, a ja na to, że nie jestem lekarzem, tylko matematykiem...ale tak bardzo chciałam aby moje dziecko było zdrowe...tak bardzo, że zaczełam sama szukac odpowiedzi co mu jest.Płakaliśmy wspólnie... Potwierdził moją diagnozę, ustaliliśmy leczenie... Gdyby ktokolwiek zrobił posiew na grzyby ? gdyby ? gdyby ???
Po pierwszej przespanej nocy mojej i Bartka, przespanej, pobiegłam do łóżeczka sprawdzic, czy oddycha...wystraszyłam się... ( jak się wie co to strach o własne dziecko, to....trudno potem sie nie bać)
Obudziłam go, a On usiadł w łóżeczku i powiedział :" ceść mamo...."  On mówił !!! płakalismy wspólnie, on nie tylko mówił, on nadawał cały czas...to dziecko, które było tak zamknięte w bólu, które nawet nie płakało i nie krzyczało przy zakładaniu wenflonu w szpitalu...ten mój malutki niebieskooki robaczek mówił....dziękuję  Ci Boże...potem po kuracji leczyłam go jeszcze u Homeopaty u Pani dr. Wiki, pomogła i przestał krzyczec ze strachu w nocy. Później ortopeda i rehabilitacja nóżek, bo przy takim braku wapnia, choroba zatoczyła szersze kręgi. Codzienne ćwiczenia nóżek nauczyły mnie jeszcze większej cierpliwości i wytrwałości...ciągle się tego uczę...
Bartek dzisiaj jest zdrowy, świetnie sie uczy, wygrywa konkursy i chce byc lekarzem, lub weterynarzem. Czy to przypadek ???
Byliśmy wszyscy zdrowi...tak myalałam. Cieszyłam sie każdym dniem, każdym spacerem z moimi dziećmi, każdym promieniem słońca....zaczełam malować obrazki na szkle...nawet zarabiałam na tym i całkiem nieźle...az pewnego dnia...wracałam z dziećmi z przedszkola...Malutki w wózku i....ciemno w oczach i karetka zabrała mnie do szpitala. zrobili badania, wypuścili do domu. Kilka dni później to samo pod prysznicem. Znowu badania, szpital i ...nic.
Po około miesiącu padłam w drzwiach domu, Kubus zawołał sasiadkę a ta pogotowie...
GUZ przysadki...
...
o tym nie chce pisac, przebiegłam ta chorobę, jak katar...jeden moment tylko był trudny, dzień przed operacja, kiedy napisałam listy do dzieci, ale tylko był to moment, potem tak bardzo wierzyłam, że wszystko bedzie dobrze, że musiało byc ! i było...

Takie przezycia wydawałoby się , że wiążą małżeństwo, że teraz skoro wytrwalismy tyle, to będzie juz zawsze dobrze...
...
Pewnego dnia zrozumiałam, że dłużej tak nie dam rady, że nie potrafię, że nie moge być z kimś dla kogo nic nie znaczę....kto okłamywał mnie i to w tak ważnych sprawach...ech...
Zabrałam dzieci i wyprowadziłam się...bo gdybym została jeszcze dzień...nie wiem co by sie stało...miałam sny, ze mnie topi , dusi cos, ktoś i wiedziałam, ze dłużej nie dam rady...

Nie walczył o nas, ale walczył ze mną...szybko też znalazł pocieszycielkę...była od dawna obok...

Nigdy nawet jeden raz nie żałowałam, że odeszłam...
Po tym jak ludzie się rozstaja widac ile dla siebie znaczyli, to nie slogan, to jest tak.
Nie chce tutaj tego opisywać, ale dziwne jest, że mężczyźni ( niektórzy) mszcza się na matce dzieci, zaniedbując dzieci , dziwne.

Wtedy zaczęła sie na dobre moja metamorfoza....ona juz się działa, ale kiedy pod koniec związku trafiłam do "Rozmów w Toku" i producentka u Ewy Drzyzgi zapytała mnie : jakie ma Pani największe marzenie? a ja odpowiedziałam : żeby kupic dzieciom buty na zimę....wiedziałam że czas na zmiany... kiedy potem w drodze powrotnej pod pociąg rzucił sie 27 lat chłopak i zginał, znowu pojawiła sie releksja, czas na zmiany...
Potem w kilka tygodni otworzyłam firmę, nie mając srodków, ale miałam tyle determiancji, tyle marzeń...chciałam dla moich dzieci czegoś więcej niż wegetacji...i tak jest do dzisiaj...

Później 3 lata wspaniałego życia...uczyłam się języków, nawet prawo jazdy skończyłam kurs choc tak sie bałam i spełniały sie moje marzenia. W Firmie X byłam managerem, obsługiwałam tzw. celebrytów, dbałam o ich finanse, bo rachunki za telefon to tez finanse. Czułam sie potrzebna i zrealizowana i było bezpiecznie finasowo. Pospłacałam wszystko, bo nie mieliśmy rozdzielności. Trwało to 2 lata. W tym czasie jeździłam z Synami w góry, wędrowaliśmy. Było cudnie...
Sporo tez pracowałam nad sobą. szkoliłam w całej Polsce. Przez moje ręce przeszły setki handlowców. Uczyłam ich jako praktyk, tego co potrafię sama najlepiej.
Nie szukałam miłości, przeganiałam ochotników, nie to było w mojej głowie. Ponadto dzieci, nie chciałam im mieszac w głowach. Kiedyś nawet przyprowadzili Pana od w-f , bo chcieli nas poznać...wiedziałam że chcieliby abym z kims była i aby ten ktos tez dbał o nich, wychodził na piłke, na rower, nie tylko mama...choc bardzo się starałam, nauczyli mnie jazdy na rolkach nawet...
Chodzilismy w nocy oglądac gwiazdy i wspólnie wygłupialiśmy w lesie...
Wtedy tez dotarło do mnie, że ja i dzieci jesteśmy Rodziną....moi bliscy-dalecy odrzucili mnie jako " dno społeczne" , no cóż...było jeszcze trudniej...
Najgorszy był ten strach....że jestem całkiem sama....owszem byli znajomi, przyjaciele, ale to nie to samo.

Pewnego dnia piorun strzelił mnie w serce i zakochałam się.
...
Po pół roku znajomości dzieci poznały mojego znajomego, kiedy byliśmy w górach.
Od razu go zaakceptowały i to sprawiło, że i ja się do niego przekonałam, wczesniej spotykalismy sie na kawie, nic więcej...
Przezyłam piękną Miłość i z tej Miłości jest mój najmłodszy Skarb- Romek. jestem za ta miłość wdzięczna, bo nie każdy ma dane w życiu kolejny raz kochac tak bardzo....tak bardzo, żeby nie zauważyć tego, co ważne.

To co zrobiła korporacja to jedno, ale tez pozowliło mi to własnie odkryć z kim jestem.

Po 5 latach małżeństwa , za kilka dni będzie rok, jak rozstaliśmy się.

Od roku jestem sama ...z wyboru ...

Jednak od roku pracuje nad sobą bardzo intensywnie, tak bardzo jak nigdy wcześniej. Zaczęłam pytać :
w jakim celu to wszystko ???
I myślę, że wreszcie wiem...szukałam odpowiedzi i ...przyszła.

Nie myślcie, że otwieram zakon, o nie. A propos zakonu, to moja ukochana Babcia kiedys powiedziała, że ja to się nadaję do Zakonu św. Marcina, a ja na to : cóz to za zakon ?
To taki zakon, gdzie dwie pary nóg i jedna pierzyna...no cóż, Babcie miałam mądrą i wytłumaczyła mi, że życie w rodzinie jest większym wyzwaniem niż klasztor.

Dlatego wierzę, że jeszcze kiedys spotkam te oczy, ale to przyjdzie samo...

Teraz mam cel i traktuje go jako misję: chcę pomagać innym , chcę pomagac rodzicom i dzieciom, chce pokazywać, jak wązne jest spędzanie wspólnie czasu, rozmowy, chce uczyć dobrych nawyków i uczyć spędzania czasu rozdziców z dziećmi i dzieci z rodzicami...

Musiałam tyle przeszkód pokonać, aby to zrozumieć...

Pisze tego bloga, bo czas zapobiegać pewnym rzeczom ...lepiej zapobiegać niz leczyć...

dzisiaj ludzie zatracają się w pracy...biegną....a tracą to co mają najcenniejsze...czas z bliskimi...

ten rok był wyjatkowo trudny , ale też wyjatkowo dużo się nauczyłam i jestem wdzięczna za każdego człowieka na mojej drodze...

dziś juz nie jestem larwą, ale motylem...który jest symbolem nowego życia, nowej szansy, nowej ja...
i choć motyle nie żyją długo, ja ciągle się odradzam w dobrym słowie, w dobrych uczynkach, w pomocy innym....

mam jeszcze sporo do zrobienia...





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.